Wywiad z Agnieszką Hirsch, założycielką Kula Lump, sklepu z używaną odzieżą, który stał się łazarskim centrum spotkań
Z Agnieszką spotykamy się u niej w domu. Próbowałyśmy umówić się przez kilka miesięcy, ale trudno było znaleźć wspólny termin.


Agnieszka:
Świetnie, że Wam dziś pasowało! Jutro wyjeżdżam i wracam dopiero za dwa tygodnie.

Joanna: Dokąd?
Najpierw do Warszawy, na premierę filmu, a potem do pracy.


Co to za film?
To dość zabawna historia. Mój mąż, który pracuje w centrum kultury w Komornikach, tworzy teraz film dokumentalny. Pewnego dnia jedziemy autem i mówi do mnie: „Aga, bo nagrywam teraz w pracy film i współpracuję z reżyserem, który mi zaproponował, czy bym nie chciał wziąć udziału w festiwalu 48h jako scenarzysta”. A ja na to: „O, to ja też chcę, ale stworzę swoją drużynę!”. I tak zrobiłam, a on pożałował, że nie jest z nami.


Jak wygląda praca nad takim filmem?
Losowanie jest w piątek, o 19.30 w Warszawie. Każda drużyna losuje dwa typy filmów i wybiera jeden – my zdecydowaliśmy się na podróż w czasie. Wszyscy mają tego samego bohatera. Tu był e-sportowiec, czyli jakiś gamer. Są rekwizyt i jedna fraza, które muszą pojawić się w każdym filmie. Trzeba go ukończyć w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.

Kto był w Twojej drużynie?
Wszyscy z Kuli. Jadzia, moja dziewięćdziesięciojednoletnia koleżanka, grała jedną z ról. Zresztą u niej nagrywaliśmy. Wszyscy się spóźnili, zaczęliśmy w sobotę o 13.30, ale się udało! To czarno-biały film o relacji babci z wnuczką, bez dialogów oprócz tego jednego na końcu, który trzeba było użyć. Bardzo chcę go zobaczyć, ładne kadry nam wyszły. Ale na gali już nie zostaję, bo muszę uciekać do pracy.

Gdzie pracujesz?
Zajmuję się monitorowaniem badań klinicznych nad nowymi terapiami, szkoleniem zespołu i dbaniem o to, aby pacjenci byli bezpieczni. Odwiedzam zatem szpitale i ośrodki badań w różnych miasteczkach. Kiedy mieliśmy Kulę, dużo ubrań przywoziłam właśnie z tych podróży, wracały ze mną kilogramy ciuchów. Kiedy byłam zmęczona, to było dla mnie bardzo odprężające. Myślałam sobie: „Ach, chociaż sztachnę się tym zapachem lumpeksu!”.

Skąd drugi obieg w życiu osoby po Uniwersytecie Medycznym?
Intuicyjnie zbierałam te ciuchy od czasów gimnazjum. Po studiach przez rok mieszkałam w Rzymie i stamtąd, jak z każdej krótszej podróży, wysyłałam kilogramy rzeczy. Często to wyglądało bardzo zabawnie, bo wyjeżdżałam z jednym plecakiem, a wracałam z pięcioma torbami i jeszcze trzydzieści kilogramów wysyłałam pocztą. Żartowałam sobie z kolegą ortopedą, że jak wracałam, to mnie od noszenia bolał bark. Bark lumpiary – śmialiśmy się.

Czy już wtedy miałaś pomysł, żeby to sprzedawać?
Od zawsze wiedziałam, że będę miała lumpeks. Ale trudno było znaleźć odpowiedni moment. Mój mąż, kiedy mieszkaliśmy w Warszawie, pracował w największym polskim antykwariacie. Szukał książek, odwiedzał instytucje i różne ciekawe osoby, i wybierał najciekawsze książki. Pomyśleliśmy, że fajnie byłoby to połączyć – te moje ciuchy i jego książki. Zaczęliśmy szukać lokalu. Myśleliśmy o poznańskim Łazarzu albo Jeżycach.


To było chyba przeznaczenie, że trafiliście akurat do tego miejsca?
Już drugiego czy trzeciego dnia zaczęli przychodzić sąsiedzi, zaciekawieni, co robimy. Pojawiało się dużo starszych osób. Przychodzili i pytali: „A tu można herbatę wypić?”, a Michał na to: „W sumie można! Mam czajnik”. „Ale trzeba płacić?” „W sumie to nie”. No i tak się zaczęło. Chcieliśmy w Kuli robić warsztaty, spotykać się z ludźmi, choć wydaje mi się, że to była przykrywka, żeby mieć po prostu większe miejsce spotkań. Szkoda tylko, że musieliśmy za to płacić (śmieje się). Ale czuję, że to nie jest zamknięty projekt, że to trwa, tylko obecnie bez fizycznego miejsca.

Kto Was odwiedzał?
Bardzo dużo seniorów. Stałym bywalcem był pan Marian, który niestety nie żyje. Zmarł jakieś trzy miesiące po tym, jak zamknęliśmy lokal, przestał wychodzić z domu, a przychodził do nas trzy razy dziennie. Przychodził też drugi pan Marian. Panowie znali się jeszcze z kolei – to byli kolejarze. Czasem się sprzeczali, później się godzili. I tak w kółko. Przychodziła też Jadzia i wiele różnych osób, także tych wykluczonych społecznie. To było super. Te osoby z jakiegoś powodu czuły się tam dobrze. Był kącik rozmów, każdy wiedział, gdzie jest czajnik, jak sobie zrobić herbatę, więc większość osób w Kuli obsługiwała się sama.

W Kuli czułam, że ludzie chcą być częścią wspólnoty i nie chcą się czuć oceniani. Starsi ludzie często nie oceniają. Seniorzy, którzy przychodzili do Kuli, zawsze rzucali komplementami. Dla nich każdego dnia byłam ładnie ubrana, dobrze uczesana. Albo faktycznie im się wszystko podoba, albo niedowidzą. Seniorzy, z którymi przebywaliśmy, mają w sobie dużo spokoju, który bardzo sobie ceniłam. Przestawałam myśleć o mało istotnych rzeczach. Połączenie starszych z młodszymi w ogóle dobrze robi ludziom, w Kuli dobrze się sprawdzało. Tam właśnie łączyliśmy się ze sobą, a każdy przychodził ze swoim bagażem.

Skąd wiedzieli, że mogą wejść?
Jeden widział, że drugi dostał herbatę, no to wchodził i pytał, czy też może się napić. I tak się to samo kulało. Nam było raźniej, bo były takie dni, że przychodziło mało ludzi. Często rozmawiali między sobą, nie musieliśmy ich animować. Ani mnie, ani Michałowi to nie przeszkadzało.

Jak reagowali klienci i klientki?
Najczęściej bardzo pozytywnie, ale zdarzały się głupie sytuacje. Jeden ze stałych bywalców miał niewyparzony język, lubił komentować i komplementować zwłaszcza klientki. Później już przestaliśmy na to reagować. Tak właśnie było w Kuli. Starość ma różne oblicza, a w naszym miejscu zdarzały się sytuacje często niekomfortowe dla młodych, zdrowych ludzi. Traktowałam to jednak jako społeczną lekcję do odrobienia.

Skąd w Tobie taka nuta społecznikowska?
Z pewnością z domu. Rodzice zawsze pomagali ludziom, którzy tego potrzebowali. Raz ojciec przywiózł bezdomnych do domu. Takie sytuacje się zdarzały u mnie w rodzinie. Potem na studiach, przez dwa lata, byłam wolontariuszką w Fundacji Barka, a jeszcze później robiłam wszystko, żeby nie odbywać praktyk w szpitalu – i tym sposobem zaczęłam też odwiedzać poprawczak dla chłopców, rodzinny dom pomocy. Zawsze mnie ciągnęło do tego, żeby w miarę możliwości pomagać. Robię to też dla siebie, bo pomaganie mnie uspokaja. Czuję wtedy jakąkolwiek sprawczość, że robię pożyteczne rzeczy i nie użalam się nad sobą. Ułatwia mi to życie. Poza tym mam taką sztywną pracę, w której nie mogę sobie pozwolić nawet na odrobinę kreatywności i spontaniczności. Dlatego po pracy mogę robić to, co podpowiada mi serce. I oczywiście intuicja.


Dlaczego zamknęliście Kulę?
Głównie ze względów formalno-finansowych. Zbliżał się moment, w którym mieliśmy przejść na tak zwany duży ZUS. Chcieliśmy też zatrudnić kogoś na stałe, ale jak zaczęliśmy liczyć koszty, to uznaliśmy, że będzie ciężko. Latem zarabialiśmy tylko na czynsz, później w ciągu roku były takie dni, że był jeden świetny, a przez kolejne dwa nic się nie działo. To było frustrujące i generowało inne problemy. Mieliśmy swoje prace i zajęcia, a tu trzeba było jeszcze ciuchy ogarnąć, najpierw je znaleźć, potem wyczyścić, naprawić. Kiedy czasem klientki zadawały pytania, na przykład dlaczego wełniany sweter kosztuje osiemdziesiąt złotych, trudno było mi dyskutować. Chyba zmęczenie nas dopadło. I tak pewnego dnia powiedziałam do Michała: „Nie ma co, to zaczyna być dla nas uciążliwe, więc arrivederci”.

Nie żal Ci?
Nie, bo czuję, że Kula cały czas trwa, tylko w innej formie. Wiem też, że coś jeszcze do nas przyjdzie.
