Suma naszych działań jest ważniejsza niż to, że raz kupię ser żółty w opakowaniu, bo nie zdążyłam pójść z pudełkiem do sąsiedniego sklepu

AUTOR:
Joanna Stankiewicz
REDAKCJA:
Justyna Kniec
FOTOGRAFIA:
Katarzyna Wołyniak
15/7/2025
X
min czytania
No items found.

– Ten stół zostawili nam poprzedni lokatorzy. Tamten, jak przyjechałam do Poznania dziesięć lat temu i zamieszkałam w kawalerce, to ktoś akurat oddawał. I tak go wozimy po mieszkaniach, bo taki duży stół też się przydaje.

Anita wita nas w swoim mieszkaniu i od razu wskazuje, co ma z drugiego obiegu. Bo dla niej Coś na rzeczy to nie tylko biznes – to również wyraz jej przekonań. Sama stara się żyć według zasad less waste, choć szuka w tym wszystkim balansu.

Zapraszamy na rozmowę z Anitą Grzybowską, właścicielką komisu Coś na rzeczy

Dlaczego wybrałaś Poznań?

Pochodzę spod Gniezna, z małej wsi. Podstawówkę, gimnazjum miałam tam, do liceum chodziłam w Gnieźnie. Chciałam wyjechać na studia, a do Poznania było najłatwiej i najbliżej.

Na jakie studia?

Nie skończyłam żadnych. Wyprowadzając się z domu, podjęłam decyzję, że muszę sama finansować swój pobyt w Poznaniu. W liceum uczyłam się w klasie o profilu turystycznym, więc poszłam na turystykę i rekreację, bo wydawało mi się to logicznym ciągiem. Ze studiów zrezygnowałam ze względu na obowiązkowe zajęcia z basenu. Panicznie boję się pływać, bo za dzieciaka topiłam się w jeziorze. A tu obowiązkowy basen ze skakaniem na główkę i całą resztą. Przegięciem dla mnie było, kiedy jeden z wykładowców na siłę próbował mnie wepchnąć do wody. Wyszłam z tych zajęć i już nie wróciłam. Miałam dziewiętnaście lat, więc to olałam i zrezygnowałam ze studiów. Teraz, mając tę wiedzę, którą mam, prawdopodobnie poszłabym to zgłosić. Powiedziałabym, że tak się nie robi.
Potem spróbowałam socjologii. Wytrzymałam dwa lata. Musiałam ze względów finansowych zdecydować, czy skupiam się na pracy, czy kontynuuję studia. Pracowałam wtedy w knajpie z piwem rzemieślniczym. Mocno weszłam w ten temat i nadal czasem zdarza mi się polewać piwo na poznańskich targach piwnych.

Hobby pojawiło się ze względu na pracę czy poszłaś do pracy ze względu na hobby?

To był przypadek. Trafiłam do Amore del Tropico, a to była akurat knajpa z piwem rzemieślniczym, więc musiałam się zainteresować. Szybko się wkręciłam, bo to po prostu okazało się bardzo ciekawe.

Czy stare, zapominane rzemiosła, które wracają do łask, takie jak cerowanie, naprawianie butów to też jest coś, co w pewnym momencie pojawiło się w Twoim życiu?

Zainteresowanie naprawami przychodziło z czasem, a zaowocowało tym, że zorganizowałam pierwsze i jedyne w Poznaniu warsztaty z repasacji, czyli sztuki podnoszenia oczek w pończochach.
Mocno wtedy siedziałam w środowisku vintage’owym, zbierałam nylonowe pończochy. Dziesięć lat temu przypadkiem trafiłam w Warszawie do pani, która miała punkt repasacji. Dowiedziałam się wtedy, że pończochy można naprawiać. W środowisku vintage’owym pończochy to był temat. Mówiło się, że repasaczek brakuje, że temat zna jakaś babcia, ale nikt więcej i że fajnie by było coś w tym temacie zrobić. No, to zrobiłam, głównie dla fanu, żebym mogła się sama tego nauczyć. Znalazłam kobietę w Trójmieście, przyjechała. Miałam wtedy dwadzieścia jeden lat.
Trzy lata temu poznałam Agę i zamarzyło mi się, żeby w black Friday zorganizować warsztaty z cerowania. Teraz to już tradycja. Lubię to, że poświęcamy piątkowy wieczór, żeby przez trzy godziny zacerować jedną skarpetkę, podczas gdy ludzie biegają po galeriach handlowych.

Potrzeby naprawiania trzeba się wyuczyć?

Tak. Trzy lata temu zepsuł mi się czajnik elektryczny. Pierwsze, co pomyślałam: „Trzeba go wyrzucić i kupić nowy. Ale, kurczę, to bez sensu, ten czajnik kosztuje stówę, a ja nie mam teraz na to pieniędzy”. Poszukałam elektryka. Pan naprawił mi czajnik za piętnaście złotych. I on działa do dziś.

Łatwo przychodzi nam wyrzucanie czegoś, co się zepsuło – to jest odruch. Pochylamy się jedynie nad ważnymi dla nas rzeczami, często tymi droższymi. A może znaczenie ma również to, czy coś jest stare, czy nowe?

Stare rzeczy były tworzone tak, żeby dało się je naprawić wielokrotnie – jak te nylonowe pończochy. To był deficytowy towar, bo nylon szedł na spadochrony, dlatego kobiety po prostu je naprawiały.
A teraz gdzie pójdziesz z rajstopami za pięć złotych? To błędne koło. Nowe rzeczy są tak słabej jakości, że nawet nie warto ich naprawiać.

Kiedy pojawił się w Twoim życiu drugi obieg?

Towarzyszył mi od samego początku. Ale wtedy to była konieczność, bo w moim domu się nie przelewało. Pamiętam, jak mama kupiła mi w lumpeksie szarą kurtkę, za dużą – bo dłużej ją ponoszę. A ja byłam małym dzieckiem i myślałam: „O Jezu, ta kurtka jest za duża i śmierdzi”.
To się zmieniło, gdy mogłam już sama decydować o swoich zakupach. W gimnazjum polubiłam to, że mogę sobie wyszukać coś, czego inni nie mają i to za małe pieniądze. Miałam taki czas bycia mroczną, chodzenia na koncerty metalowe. I takie cuchy, na przykład znoszone T-shirty, mogłam znaleźć jedynie w lumpeksach.
Te dziesięć–piętnaście lat temu można było znaleźć takie perełki! Czasem żałuję, że niektóre rzeczy oddałam, zamiast zostawić. Teraz sprzedałabym je za grube pieniądze, bo wszystko wraca.
Pamiętam mega kiczowatą czarną bluzę z niebieskim wilkiem: tutaj [Anita wskazuje ramiona] takie nadruki, nie płomienie, tylko jakby elektryczne prądy. I ten wilk jeszcze większy na plecach. Super!
Teraz w sieciówkach kupisz rzeczy w stylu, który kiedyś miałam w szafie.

A czy był taki moment, w którym pomyślałaś: „Tak, drugi obieg to jedyne, co mnie interesuje”, czy to przychodziło powoli, z książkami, różnymi podcastami, rozmowami?

Nie było olśnienia – to przyszło z czasem. Na początku traktowałam wszystko bardzo ortodoksyjnie. Miałam też okres w życiu, gdy myślałam: „Nie mogę kupić niczego z plastiku!”, ale w pewnym momencie dotarło do mnie, że człowiek nie może tracić energii na coś takiego. I przestałam sobie wyrzucać, że w gorszy dzień, gdy nie zdążę ugotować obiadu, kupię sałatkę w plastikowym pudełku. Wybiorę po prostu lepszą. Nie jestem również wegetarianką. Ograniczam jedzenie mięsa, ale jak jestem u rodziców i mama coś ugotuje, to zjem.
Uważam, że suma naszych działań jest ważniejsza niż to, że raz kupię ser żółty w opakowaniu, bo nie zdążyłam pójść z pudełkiem do sąsiedniego sklepu.  

Pamiętam post, w którym Julia Wizowska napisała, że jeśli naprawdę chce ci się pić, a zapomniałaś butelki, to kup sobie tę wodę w plastiku. Ja wtedy chciałam być jednocześnie weganką i żyć w stylu less waste. I to mnie wyzwoliło, pomogło znaleźć balans. Fajnie, że mówisz o tym otwarcie, bo są osoby, które ortodoksja może zniechęcić: lepiej nie robić nic, niż nie robić wszystkiego prawidłowo.

Z jednej strony chyba każdy musi tę drogę przejść na własną rękę. Z drugiej – nadal czasami wstyd mi powiedzieć, że nie jestem wegetarianką, a jedynie ograniczam jedzenie mięsa. Bo ktoś pomyśli: „Co to niby znaczy, że ograniczasz?”. A mi się zdarza trzy, cztery razy w miesiącu zjeść mięso i wydaje mi się, że to nadal jest lepsze, niż miałabym codziennie zjeść plasterek szynki.

Łatwo można popaść w różne skrajności?

Tak, choć bardzo mi się podoba wszystko, co robi Magda z @crush_on_trash na Instagramie, współtwórczyni miejsca Obieg Rzeczy w Warszawie, gdzie wprowadza się ponownie do obiegu rzeczy naprawione albo te znalezione na śmietniku. Ona czasem wrzuca posty o tym, że znalazła worek ciuchów na śmietniku, a potem ktoś komentuje: „Ej, ale ta sukienka to normalnie kosztuje 2000 zł!”.
Magda wkłada dużo energii w to, żeby żyć jak najtaniej. Zbiera butelki zwrotne i je oddaje. A jak robi zakupy, to jej paragon wygląda tak, że po oddaniu butelek dopłaca jedynie dwa złote. To jest prawdziwa inspiracja. Ma się wrażenie, że u niej przychodzi to naturalnie, że to nie jest jakieś ekstremum. Ma tyle obserwujących, że to daje też nadzieję, że kogoś to zainteresuje i zainspiruje. I ta osoba podniesie tę butelkę z chodnika i zaniesie ją do Żabki, bo gotówka leży na ulicy. A nie, że lepiej zostawić to, żeby ktoś inny posprzątał.

Jak poza ciuchami drugi obieg jest obecny w Twoim życiu?

W domu większość, prawie wszystko, mam z drugiej ręki, czasem kupione, czasem ze śmietnika, nawet tę palmę ostatnio kupiłam od koleżanki, która się przeprowadzała i brakowało jej miejsca na tak dużą roślinę.
To biurko też jest ze śmietnika. Byłam akurat w pracy, zobaczyłam je na Uwaga, śmieciarka jedzie, więc zadzwoniłam do męża. A on, choć był wtedy na L4, wybiegł z domu i wniósł to ciężkie, drewniane biurko na drugie piętro kamienicy.

Czy to Ty zainspirowałaś męża do drugiego obiegu, czy on zainteresował się tym niezależnie od Ciebie?

Obydwoje lubimy chodzić na pchle targi, szperać i szukać rzeczy. Nie zawsze to samo nam się podoba, ale zdarza się również, że to on znajdzie dla mnie jakąś rzecz – na przykład fajny, wełniany sweter, bo przejął ode mnie świadomość składów i zaczął zwracać większą uwagę na naturalne tkaniny.
Czasem też uprawiamy turystykę lumpeksową lub antykwaryczną. Gdy jesteśmy w jakimś nowym mieście, wchodzimy do sklepów z antykami lub używanymi ciuchami, które napotykamy po drodze. Fajnie jest kupić używaną pamiątkę. Zrobiliśmy tak w Gruzji, chodziliśmy po vintage shopach i lumpeksach, i przywiozłam fajny T-shirt.
Staram się więc z drugiego obiegu wybierać nie tylko ciuchy, ale również przedmioty, bo one są często lepsze jakościowo. Możesz sobie kupić szklankę w Pepco albo na targu staroci wyszukać szklaneczkę, która jeszcze posłuży lata, ma fajny design, a kosztuje tyle co szklanka w sieciówce.
[Wtrąca się Kasia:] Ja szukam szklanek do metalowych koszyczków, które kiedyś były popularne. Koszyczki są wszędzie, ale szklanek brak.
Może trzeba do polskiej huty szkła napisać? Może gdyby dowiedzieli się, że jest potrzeba na rynku, to wróciliby do produkcji? Jak w przypadku tych kubków z Lubiany, które nadal produkują i którą ciągle są w trendach.

Wygląda na to, że masz to coś, co niektórzy nazywają genem przedsiębiorczości. Dlaczego zdecydowałaś się na własną firmę?

To nie tyle gen przedsiębiorczości, ile chęć robienia rzeczy. Mam wewnętrzną potrzebę, żeby szukać rozwiązań. Jak chodziłam do liceum, bardzo popularny był Facebook, z niego można się było wielu rzeczy dowiedzieć, ale informacje były rozproszone. Stworzyłam więc konto, które nazwałam Kulturalne Gniezno. Miało dużo obserwujących jak na tamte czasy. A ja poświęcałam swój czas na to, żeby udostępniać innym ludziom informacje o kulturze, o tym, co się dzieje w mieście.

Misyjność?

Tak, mam tę potrzebę działania, robienia dodatkowych rzeczy, które mają sens. Pracowałam kiedyś w korporacji, w dużym polskim banku, który bardzo mocno się chwalił ekologią. Tyle że jak trzeba było zorganizować event, to wszystkie oddziały dostały masę balonów do nadmuchania. I pomyślałam: „O co wam chodzi? To jest totalne niezrozumienie tego, co stoi za odpowiedzialnymi działaniami”. Postanowiłam więc stworzyć miejsce, które da mi przestrzeń do robienia rzeczy po swojemu, chciałam, żeby wpisało się w tkankę społeczną, żeby to był mój sposób na życie, a przy tym okazja do robienia rzeczy dobrych dla sąsiedztwa, dla mojej dzielnicy. Mam potrzebę bycia społecznikiem, który działa dla otoczenia.

Bardzo poznańskie podejście do przedsiębiorczości.

Prawda. Tutaj jest dobra przestrzeń dla drugiego obiegu, pojemna, pomieści wiele osób i inicjatyw – zarówno Coś na rzeczy, jak i Babi Targ czy lumpeksy.

A skąd pomysł na komis?

Chciałam stworzyć drugi obieg rzeczy w obrębie jednego miasta. Ważna była dla mnie cyrkularność. Dużo inspiracji czerpałam wtedy od Zosi Zochniak z Ubrania do oddania. To ona uświadomiła mi, że lumpeksy nie są tak ekologiczne, jak nam się wydaje. Jasne, lepiej kupić w lumpeksie niż w sieciówce, ale do lumpeksów w Polsce sprowadza się bardzo dużo odzieży niesortowanej z różnych krajów. Nie do końca wiadomo, co się z nią dzieje, bo ta strefa nie jest uregulowana. Może się zdarzyć, że sprasowanymi ubraniami pracownicy sortowni palą w piecach.
I nie chcę teraz powiedzieć: „Nie chodźcie do lumpeksu, bo to jest nieekologiczne” – nie o to chodzi, sama chodzę do lumpeksu i czasem coś sobie kupię. Ale produkujemy coraz gorszą odzież i nie wiemy, co się dalej dzieje z tymi rzeczami, których nikt nie chce, których nawet na szmaty nie da się przerobić. Komis w obrębie jednego miasta to był dla mnie poziom wyżej.
W podjęciu decyzji o przekuciu moich zainteresowań w biznes pomógł mi klub Oli Budzyńskiej (@paniswojegoczasu), która zaprosiła do rozmowy Zosię. One rozmawiały o tym, jak trudne jest prowadzenie własnej działalności, o tym, że zdarzają się dni, kiedy ryczysz, czujesz się samotna, jest ciężko, a nikt cię nie jest w stanie zrozumieć, rodzina nie może wesprzeć. Ale pod koniec tej półtoragodzinnej rozmowy Zosia powiedziała: „Jeśli cię to wszystko nie odstraszyło, to idź w to!”. I to był mój moment olśnienia: „Dobra! Muszę zacząć robić to, co wymyśliłam”.

Przeglądając wieszaki na dole (rozmawiamy w mieszkaniu Anity, które mieści się niedaleko Coś na rzeczy), miałam wrażenie, że mogę wyobrazić sobie osobę, której ubrania akurat oglądam. Mogę też pominąć te regały, na których widzę piękne, kolorowe sukienki, bo to zupełnie nie jest mój styl, i pójść tam, gdzie dostrzegam klasyczne kroje, które bardzo lubię. To mi się kojarzy z Babim Targiem – widzisz, że za tym stoi konkretna osoba, bo ubrania odzwierciedlają jej styl. Tutaj rzeczy nie są anonimowe, to nie inny rodzaj lumpeksu, to zupełnie coś innego.

Kiedyś zdarzyło mi się, że klientka, patrząc na regał, powiedziała „O! Jakie fajne książki! To musi być fajna osoba. Czy mogę zostawić numer, żeby się poznać z tą osobą?”.

Discover Insights and Trends in Our Articles

Dive into our expertly crafted articles that provide valuable insights on various topics. Stay informed and inspired with our latest content tailored just for you.