Wywiad z Magdaleną Ziółkowską-Szymkowiak z @prozaszycia
Dlaczego proza szycia?
Szukałam nazwy, która byłaby po polsku. Siedziałam ze znajomymi z kulturoznawstwa, i myślałyśmy nad nazwą, która byłaby o pięknie, ale też o czymś zwykłym, bo dla mnie rzemieślnictwo to jest codzienność. Stąd ta proza szycia, która też miała łączyć się z kulturą. Pewnie w mojej działalności tego tak nie widać, ale dążę do tego – tak sobie układam te cegiełki – że to rzeczywiście ma być też trochę o kulturze, o pracy z ludźmi. I ładnie mi się złożyło to w nazwę.

Widzę w Twojej pracy tę kulturę rzemiosła, na przykład poprzez haft. Dlaczego tę metodę wybrałaś na początek?
To zaczęło się w dość dziwnym czasie. Takim, którego większość osób nie połączyłaby z robotami ręcznymi, bo na Erasmusie. Pojechałam na stypendium do Porto. To był 2019 rok, semestr zimowy. Deszcz padał cały czas, nie było centralnego ogrzewania, no i było dość ciężko. Przyjechali do mnie znajomi z Lizbony i Alicja miała taką piękną torbę, z motywem kwiatowym. To był wrotycz, który sama wyhaftowała. Bardzo się tym zachwyciłam i powiedziałam sobie: może spróbuję?
I dość łatwo mi to przychodziło od początku. Są ludzie, którzy siadają, biorą kartkę, ołówek i po prostu im to wychodzi. A ja miałam kompleks, że tak nie potrafię. Ale odnalazłam te swoje kartkę i ołówek, to tworzenie za pomocą igły i nitki.

Na początku odwzorowywałaś, czy tworzyłaś od razu jakieś własne wzory?
Odwzorowywałam. Całe dnie spędzałam na Pintereście, co też się kończyło nie najlepiej, bo później się porównywałam. Potem skupiłam się na hafcie botanicznym, patrzyłam na zdjęcia i starałam się odwzorować to, co widzę. Miałam folder w telefonie ze zdjęciami różnych roślin, które mi się wydały piękne, a później starałam się to wyhaftować.

To jest piękny motyw – odwzorowywanie świata naturalnego w twórczości. Skąd u Ciebie to zamiłowanie do roślin?
Pewnie pomyślałaś, że tak bardzo w to weszłam, gdy powiedziałam o wrotyczu?

No wiesz, nie wszyscy znają tę roślinę.
Ja go googlałam albo Alicja mi powiedziała, że to wrotycz. Dość późno w ogóle zaczęłam się interesować tym, co jest czym dokładnie. Nie znam się jakoś bardzo na roślinach, idę tropem tego, co mi się podoba. To przez długi czas mi przeszkadzało, myślałam: czy ja tak naprawdę mogę tworzyć bez tego całego backgroundu?

Wyczuwam syndrom oszustki.
Kocham naturę, staram się otaczać rzeczami wykonanymi z naturalnych materiałów, ale nie jest tak, że mam jakąś super wiedzę. Ja to bardziej czuję, a niekoniecznie wiem, co ma jaką nazwę.
Robiłam kiedyś warsztaty z tworzenia swojego amuletu roślinnego. Wtedy rzeczywiście przewertowałam bardzo dużo materiałów na temat wierzeń starosłowiańskich, staropolskich, czytałam na temat magicznych roślin.

Ale przecież nasze babki czy nasi dziadkowie niekoniecznie znali nazwę danej rośliny, oni je przecież nazywali po swojemu, stąd obok łaciny nazwy ludowe. I ta wiedza o świecie nie była wyuczona w szkole i z książek, tylko zdobywana przez doświadczenie. Zanotowałam, że wspomniałaś wcześniej o kompleksie i to mi się skojarzyło z tym syndromem oszustki, że zawsze za mało wiemy, ale też z tym, że jedynie to, co nazwane, opisane, zracjonalizowane, ma wartość. W tym, co oglądałam u Ciebie na Instagramie, widziałam, że Twoja opowieść nie jest o racjonalności, tylko o czułości i uważności na to, co jest w świecie, o tym, że otaczająca nas natura może nam się po prostu podobać.
U mnie jednak to była długa droga. I myślę, że bardzo dużo osób ma to samo doświadczenie, jeżeli nie jest ze środowiska, które od razu to docenia.

Bo niektórzy to wynoszą z domu?
Tak. Studia kulturoznawcze mi to pokazywały. Jako dorosła osoba dopiero poznawałam te kanony, wzory, rzeczy, które, miałam wrażenie, wszyscy ludzie wokół już znali.
Teraz już się z tym pogodziłam, że mam inną historię, więc pewnie nigdy nie będę znała wszystkich roślin, tylko będę znała te, które potrzebuję i chcę znać.

Jaka jest Twoja historia?
Wychowałam się we Włocławku, który jest dość trudnym miastem. Z perspektywy czasu wiem, że wykorzystywałam jedną setną jego możliwości, ale i tak myślałam, że w tym mieście nic nie ma. Jestem rocznik 1995, więc kiedy byłam nastolatką, miałam smartfon, może nie był taki szybki jak teraz, a w aparacie były co najwyżej dwa megapiksele, ale miałam dostęp do świata. I kiedy obserwowałam osoby z innych, większych miast, myślałam: „No, tam to jest inne życie”. Miałam bardzo duże oczekiwania, że gdy wyjadę na studia, to wszystko się zmieni, że nagle ten puzzle brakujący mi się po prostu w serduszko wleje i będzie idealnie. Wtedy zaczęłam akurat oglądać różne osoby na Stylio.pl, to był polski odpowiednik Lookbooka. I tam trafiłam na dziewczynę, która szyła sobie ubrania i pisała opowieści do tych swoich strojów. Te stroje były tylko tłem dla jej opowieści. Bardzo mnie to poruszyło. Moja mama skończyła szkołę krawiecką i przez jakiś czas była krawcową w zakładzie. Miałam więc nadzieję, że nauczy mnie szyć. Raz spróbowałyśmy, ale że jesteśmy bardzo emocjonalne, to po tej jednej nieudanej próbie schowałyśmy maszynę i stwierdziłyśmy, że walczymy o relacje, a nie naukę szycia. Zostawiłam to na jakieś piętnaście lat przynajmniej, a potem, kiedy prowadziłam warsztaty z szycia, bardzo dużo osób mówiło mi, że maszyna i mama kojarzą im się ze stresem, że zaraz coś nie wyjdzie i będą nerwy w domu.
Wracając do Stylio: tam trzeba było napisać, skąd jest każda rzecz. Pamiętam te magiczne opisy: bluzka SH, spodnie SH, sukienka SH. Wszędzie było SH. I ja się zastanawiałam, co to za marka? Okazało się, że to second hand i tak wpadłam przy okazji w drugi obiekt.

Zaczęłaś chodzić po włocławskich lumpeksach?
Wtedy z dwoma przyjaciółkami chciałyśmy zaistnieć na Stylio, więc chodziłyśmy po lumpeksach, szukałyśmy rzeczy i robiłyśmy zdjęcia. Fajny to był czas. Pamiętam na przykład, jak robiłyśmy zdjęcia na podwórku, była zima, ale my się tym nie przyjmowałyśmy, tylko zdejmowałyśmy kurtki i zakładałyśmy sandały.

Czego szukałyście?
Skarbów, takich naszych skarbów, bo nie znałyśmy się na markach, ja też na początku nie przejmowałam się za bardzo jakością tych ubrań. Po prostu mogłam kupić za 10 złotych worek ubrań i korzystałam z tego. Miałam pięć takich samych swetrów, w różnych kolorach, wszystkie poliestrowe.
A teraz czego szukasz?
Kocham kupować wełnę i koszule. Najbardziej lubię męski dział, sweter nie ma płci, a często męskie rzeczy mają lepsze składy. Do tego mam to szczęście, że z natury jestem dość szczupłą osobą, więc mogę nosić wszelkie rozmiary, nie kupuję za małych, ale za duże uwielbiam.

Kupujesz też rzeczy do pracy?
Tak, rozdzielam lumpeksowanie na dwa typy. Jedno to jest rozrywka, szukam ubrań dla siebie, zazwyczaj w piątek, kiedy jest najtańszy dzień w okolicznych miejscach. Ale szukam też tkanin na przerobienie w Prozie Szycia. Czasami tekstylia domowe można kupić w tej samej cenie przez cały tydzień. Wtedy chodzę w dniu, kiedy jest dostawa, tylko trochę później, gdy emocje opadają, oglądam zasłony, pościele, krawaty…

Co można zrobić z krawata albo pościeli?
Z jedwabnego krawata można zrobić scrunchie, czyli gumkę do włosów. Jedwab jest świetny dla włosów, nie łamie ich, może to nie jest prozdrowotne działanie, ale ich nie uszkadza. Moje szycie zaczęło się właśnie od scrunchies. A z pościeli to naprawdę można zrobić wszystko: podszewki do toreb i nerek, a jeżeli pościel jest grubsza, to można ją wykorzystać na ubranie, np. kamizelki. W ciągu tych dwóch lat, od kiedy szyję zawodowo, bardzo mi się zmieniło podejście. Kiedyś kupowałam wszystkie tkaniny, które były ładne, nie myśląc, czy ja mam z tego co zrobić, bo też nie wszystko się nadaje na konkretną rzecz.

Z jakich materiałów teraz szyjesz?
Przy ubraniach nie korzystam z syntetycznych. Gdy zastanawiałam się nad tym, jakie będą moje złote zasady w marce, to jedną z nich było to, że ubrań nie będę szyła z poliestru, bo też nie wierzę w żadne lepsze poliestry.

A jak szyjesz kamizelki?
Pikuję je, to jest taka moja medytacja, gdy przesuwam ten materiał. Gorzej, gdy później się okazuje, że nie ma nitki na dole i nic z tego pikowania nie wyszło.

Proza życia?
Tak, dokładnie. Dopiero zaczynam szyć ubrania. Stawiam sobie wysoko poprzeczkę, jeżeli chodzi o zadowolenie z końcowego produktu. Na początku skupiłam się na torbach i na nerkach, i teraz już jestem zadowolona z tego, jak one wyglądają, więc mogę pójść dalej. Jest to dla mnie naturalna droga. Niedługo, mam nadzieję, kimona pójdą w świat.

Gdzie można zobaczyć i kupić Twoje rzeczy?
Na Instagramie, gdzie prowadzę profil @prozaszycia. Z samą sprzedażą też się długo wstrzymywałam. Najpierw obdarowałam pół rodziny, sama przez co najmniej rok nosiłam własnoręcznie uszytą nerkę i dopiero wtedy zaczęłam wychodzić z tym do ludzi. Bardzo się bałam, że sprzedam coś, co nie będzie dobre. Pomyślałam, że jeśli ktoś byłby niezadowolony, to po co szyć? Przecież można to kupić w sieciówce, a moje rzeczy miały być lepsze niż te z sieciówki.
Pamiętam, jak mój mąż zareagował na uszytą przeze mnie na kursie zawodowym w poznańskiej odzieżówce marynarkę. Założyłam ją, a on powiedział: „Super, jak z sieciówki!” Powiedziałam oburzona: „No chyba żartujesz!? Ja nie po to szyję, żebyś mi mówił, że to jest jak z sieciówki czy sklepu. Ja to sama zrobiłam!”. Zapomnieliśmy w Polsce, że to, co od krawca czy krawcowej, ma większą wartość niż to, co z masowej produkcji.
Bardzo mnie poruszyło. Mimo że korzystam z gotowych wykrojów, z licencją komercyjną, to dobór materiału, patchwork, który stosuję, tworzy jakąś unikatowość.

Kojarzy mi się to z tym, o czym rozmawiałyśmy wcześniej. Ja też chciałam, żeby moja mama mnie nauczyła szyć, ale dla niej szycie się kojarzyło z PRL-em i z tym, że musiała nam szyć ubrania, żebyśmy jakoś z siostrą wyglądały. Mama nienawidziła tej maszyny, kojarzyła jej się z nieprzyjemnym czasem, więc to, co było w sklepie, nagle stawało się lepsze, bardziej wartościowe. Czy to nie jest nasza historia, że pracy rąk nie szanujemy tak mocno, jak powinniśmy?
Tak myślę. Jakiś czas temu trafiłam na profil na Facebooku, który pokazywał lumpeksy we Wrocławiu i przeczytałam tam komentarz około sześćdziesięcioletniej kobiety: „Po co kupować w lumpeksach, skoro można za grosze kupić coś w Temu czy Shein, a jeśli ci się nie spodoba, to to zwrócić?”. Kiedyś pewnie by mnie to oburzyło, ale spojrzałam na to z empatią: osoby z tego pokolenia często musiały kupować używane rzeczy, więc to nie było dla nich fajne. My możemy – i to jest ekstra. To jest nasz wybór. A kiedyś to był obowiązek: to szycie przez nasze mamy, cerowanie, w ogóle naprawianie rzeczy, ich przerabianie, bo druga córka jest niższa, więc trzeba jej dopasować spodnie po starszej siostrze, żeby mogła chodzić w tych samych.

Musimy jeszcze trochę dojrzeć jako społeczeństwo, żeby przekonać się, że to jest wybór. Rzeczywiście dla nas lumpeksy to jest coś fajnego, ale dla naszych rodziców to skojarzenie z brakiem. To, o czym opowiadasz, kojarzy mi się z rewolucją, którą zapoczątkowała u nas chyba książka „Chłopki”. Okazało się, że większość z nas pochodzi z rodzin chłopskich, robotniczych, a nie inteligenckich. I że chyba musimy się też nauczyć patrzenia na wszystko, co jest naszym bagażem, ze zrozumieniem. Mój tata zawsze powtarza, że „gnój w dzieciństwie przerzucał”, a ja sobie myślę, że sama bym tego teraz chciała, chciałabym grzebać w tej ziemi.
Wystarczy spojrzeć na lodówki osób ze starszego pokolenia. One są zawsze pełne. Nie są w stanie tego wszystkiego przejeść, ale kiedyś nie mieli, więc teraz chcą mieć dużo.
Ja też czuję na plecach ten ciężar historii. Staram się jednak myśleć, co jest w tym ode mnie, a co jest pokłosiem przeszłych lat. Wybieram z tego to, co będzie dla mnie komfortowe, żeby nie mieć poczucia, że łatam sobie tym braki.

Dużo czerpiesz od ludzi?
Tak. Jestem super zadowolona, że mogę mieć pracownię w domu, ale trochę mi brakuje przestrzeni, żeby spotykać się z ludźmi, robić więcej rzeczy społecznych. To jest droga, działam małymi krokami, ale mam nadzieję, że kiedyś rzeczywiście będę miała miejsce, do którego można będzie wpaść, coś naprawić, uszyć.
Lubię rozmawiać z ludźmi, ale bardzo trudno mi zagadać do kogoś, a jak ktoś przychodzi na warsztaty, to pierwszy krok jest już wykonany. To jest spotkanie, wszyscy jesteśmy tu w podobnym celu, mamy podobne wartości. Skoro spotykamy się przy wspólnym stole i robimy coś razem, to znaczy, że rzeczywiście chcemy coś zrobić, to po prostu wychodzi z nas.

Praktycznie:
Jakie materiały są dla nas najlepsze?
Wiele o tym piszę na Instagramie. Oczywiście muszę to upraszczać, bo czasami jestem zbyt „książkowa”. Najlepsze są naturalne materiały, takie jak wełna, len czy bawełna, ale sztuczne też nie są złe, np. wiskoza, rayon, acetat. One są rzeczywiście chemicznie przetwarzane, ale dla naszej skóry są nadal OK. Unikajmy za to syntetyków, czyli poliestrów, nylonów.

A jak rozpoznać naturalny materiał?
Najprościej: dzięki ogniowi. Czasami wystarczy odciąć kawałek materiału, postrzępioną nitkę albo jeżeli to jest sweter, który się zmechacił, to wystarczy taka kuleczka. Można je podpalić i jeżeli to wełna, to będzie pachnieć palonymi włosami, podobnie pachnie jedwab. Bawełna będzie pachniała spalonym papierem, podobnie wiskoza, z kolei acetat octem. Gdybyście kiedyś robiły taką próbę, to polecam korzystać z zapalniczki, a nie z zapałek, bo one pachną siarką.
A jeśli spalimy coś syntetycznego, to będzie to dość mocno śmierdzieć, zacznie się topić i na końcu zostanie nam kulka, jakby plastikowa, nie będzie się tego dało rozetrzeć.
